Żyjemy w świecie konsumpcji – kupowania i brania. Zapominamy o ogromnej radości, jaką jest radość dawania.
Pewnie zaprzeczycie: nie zawsze zapominamy. Każdy na swój sposób daje. Jedni kochają zwierzęta i niosą im pomoc, chociażby dokarmiając ptaki w zimowe polskie dni. Inni pomagają starszym i niepełnosprawnym, chorym dzieciom, różnym charytatywnym instytucjom.
Podróżnicy to ludzie wrażliwi. Kiedy znane nam miejsca nawiedzają kataklizmy, wojny czy inne nieszczęścia, nadciągamy z pomocą. Najczęściej ślemy pieniądze, ale są wśród nas wolontariusze, którzy rzucają swoje dotychczasowe życie i jadą na pomoc. Podróżując po świecie, zwracamy uwagę na biedę, życie ludzi w skrajnych, tak różniących się od naszych, warunkach. Na dzieci często pozostawione bez opieki, gdy rodzice pracują, na sieroty i zaniedbane zwierzęta.
Ja z największą tkliwością patrzę na dzieci.
Naszą podróż rozpoczęliśmy w Kenii. Najpierw pobyt w Nairobi, stolicy tego kraju, i uderzająca bieda wokół oraz majaczące w oddali góry Ngong – tak ukochane przez Karen Blixen. Ta duńska pisarka przyczyniła się do powstania tu pierwszej szkoły, szpitala, w końcu plantacji kawy, dzięki której wielu ludzi znalazło pracę. Dzielna kobieta, której bliska była radość dawania.
Potem było pierwsze safari w parku Amboseli, gdzie w tumanach kurzu podziwialiśmy słonie, zebry i żyrafy. I kolejne safari w Serengeti, Ngorongoro, Tarangire i Manyara. Nie będę opowiadać o cudnych chwilach oko w oko z lwem czy lampartem, o chichotach hien, całujących się żyrafach, walczących hipopotamach czy spotkanej na drodze nierozłącznej na całe życie parce małych antylopek – dik dików. To najsłodsze zwierzątka, jakie kiedykolwiek widziałam, nigdy nie zapomnę ich pięknych oczu.
Moja historia rozpoczyna się i kończy w sierocińcu w Tanzanii, w pobliżu wioski Mto Wam Mbu. Odwiedziliśmy to miejsce podczas jednej z wypraw.
Prosimy naszego przewodnika Emanuela, żeby zatrzymał się gdzieś, gdzie są dzieci. Wieziemy dla nich ciuchy, piłki, zabawki, przybory szkolne, kosmetyki. W końcu kupujemy też owoce i z koszem bananów jedziemy do sierocińca.
– Znam to miejsce – mówi Emanuel. – Przywożę tu czasem turystów. Ten sierociniec utrzymuje się tylko ze środków zebranych od ludzi. Państwo im nie pomaga. Jest tam mały sklepik z pamiątkami – podpowiada – można coś kupić i zostawić jakieś pieniądze.
Sierociniec to dwa bardzo skromne budynki, w nich trzy pokoje, jedna sala lekcyjna, w której uczą się wszystkie dzieciaki niezależnie od wieku, wreszcie malutki sklepik i pokój dyrektora. W sumie przebywa tu dwadzieścioro sierot. Ich rodzice poumierali na AIDS lub inne choroby. Nie dla wszystkich wychowanków są łóżka, więc niektórzy śpią u sąsiadów.
Wchodzimy do jednego z pokoi. Jest tam jedno podwójne łóżko i dwa piętrowe, a więc miejsce dla piątki dzieci. Pokazując na duże łóżko, dyrektor wyjaśnia:
– Tu śpi nauczycielka z dwójką dzieci. – I zaraz dodaje: – Potrzebne są moskitiery, prześcieradła, pieniądze na jedzenie…
Ale cieszy się z darów, jakie przywieźliśmy. Zaprasza nas na lekcje.
Trwa właśnie lekcja matematyki. Dzieciaki spoglądają na nas zaciekawione. Nawet nie wiem, kiedy zaczyna się spektakl. Dzieci śpiewają piosenki. Stają się odważne, uśmiechnięte i głośne. Już zaglądają nam do siatek. Przesympatyczna nauczycielka mówi im, że sprawiedliwie wszystko podzieli. My również śpiewamy dzieciom.
Tak się składa, że jest wśród nas nauczycielka matematyki. Kocha dzieci i zamienia się rolami z miejscową nauczycielką. Pisze na tablicy równania. Dzieciaki zachwycone wyzwaniem podchodzą, liczą. Jest wesoło. Potem maluchy siadają nam na kolanach, są tak spragnione uwagi! Już nawet siatki wypchane prezentami nie robią na nich wrażenia. Bo najbardziej brakuje im miłości i zainteresowania.
Wiem, że tam wrócę. Gorączkowo szukam w sobie możliwości niesienia tym dzieciom długofalowej pomocy. Póki co, obiecuję sobie, że każda grupa Kiribati Club dowie się o nich i jeśli zechce, odwiedzi je i wspomoże. Metoda małych kroczków też działa. Zawsze to coś.
Minęło dziewięć miesięcy. Zostałam pilotem kolejnej wyprawy.
Przekonuję moich towarzyszy podróży do odwiedzenia sierocińca. Jeszcze w Polsce, szykując się do drogi, organizuję zbiórkę darów. Moi znajomi chętnie pomagają. Jak dobrze, że możemy mieć duży bagaż – linia, którą lecimy do Tanzanii, pozwala przewozić do 30 kg.
Nauczycielka matematyki, która była ze mną na poprzedniej wyprawie, prosi o odebranie jej prezentów. Kupiła mydła i środki czystości. Na koniec wręcza mi własnoręcznie przygotowany album ze zdjęciami z pobytu naszej grupy w sierocińcu. Album jest cudowny, pokazuje oba kraje – Polskę i Tanzanię. Jest to właściwie list do dzieci napisany w ich języku. Poświęciła czas by nawet przetłumaczyć go na suahili! Już rozumiem, co to znaczy powołanie do zawodu nauczyciela.
W końcu wyruszamy na safari. Również tym razem wiezie nas Emanuel. Pytam, czy pojedziemy znowu do sierocińca. Jestem bardzo podekscytowana. Postanawiamy jednak, że wybierzemy się tam po powrocie. Wtedy będzie więcej czasu. Właśnie o TEN CZAS chodzi.
Pełni wrażeń po safari przyjeżdżamy na miejsce. Jest niedziela. Lekcji nie ma. Wchodzimy do środka. Dyrektor i nauczycielka wyjechali na krótko do miasteczka. Witają nas same dzieci. Wyciągam album-list. Dzieci wszystko pamiętają. Cieszą się, odnajdując siebie na zdjęciach. Kiwają głowami z uśmiechem, kiedy pytam: Do you remember this teacher? Zaczynamy zabawę. Rzucam piłkę, przedstawiam się i proszę dziecko, które ją łapie, o podanie imienia. Uczymy się ich imion, a oni poznają nasze. Moja nowa grupa wzrusza się podczas zabawy. Radość dawania jest ogromna.
Już myślę o tym, co dalej. Ciągnie mnie do Afryki, oj, ciągnie.
Joanna Antkowska
RADOŚĆ DAWANIA to jedna z wielu opowieści o nas, Kiribati Club, o naszej pracy jako biura podróży i jako pilotów wypraw, oraz o tym co dla nas w podróży jest najważniejsze.
Książkę HISTORIE Z PODRÓŻY, która zawiera to oraz 14 innych opowiadań, można już kupić w naszym sklepie>>
Cały przychód ze sprzedaży książki przeznaczamy na wsparcie sierocińca z Mto Wam Mbu w Tanzanii, o którym mowa w tym opowiadaniu :)